poniedziałek, 28 listopada 2011

Ziemkiewicz jak zawsze w dobrej formie

Historia; trzeba głośno mówić

Na targach książki historycznej nigdy jeszcze nie wydałem tak mało pieniędzy, choć, jak zawsze, wyszedłem obładowany. Aż głupio się przyznawać, ale przeważnie wystarczało mi zainteresować się konkretnym tytułem, by życzliwy wydawca zaczął nalegać na przyjęcie gratisa. W najmniejszym stopniu nie przypisuję tej życzliwości jakimś swoim zasługom, wynikła ona z ogólnego nastroju, czyniącego z Targów swoistą kontynuację Marszu Niepodległości. Już u drzwi spotkać można było rekonstruktorów w historycznych mundurach, w tym − tak się akurat złożyło − także w TYM konkretnym historycznym mundurze Legii Naddunajskiej, który niemieccy troglodyci, ściągnięci tu do zablokowania niepodległościowej manifestacji, uznali za atrybut „polskich nazistów”.

Jeśli się zastanowić, to ze swego punktu widzenia oni wszyscy mają rację. Ten głupi osiłek, jego niemieccy i polscy towarzysze, i „Porozumienie 11 Listopada”, które ich tu wezwało do bicia polskich narodowców, i „Krytyka Polityczna”, która usłużnie użyczyła sponsorowanego przez podatników lokalu na skład pałek, baniek z gazem i kastetów. Mają rację propagandyści z „Wyborczej”, brnący z dnia na dzień coraz głębiej w oszczerstwa i kłamiący w żywe oczy, by stworzyć swym pupilkom atmosferę przyzwolenia i bezkarności, mają rację pan Wajda z panią Holland i inne dyżurne autorytety, które własnymi podpisami postanowiły zaręczyć, że zatrzymani przez policję niemieccy chuligani to niewinni turyści, obecni w tego dnia Warszawie czystym przypadkiem, a arsenał do „Krytyki Politycznej” podrzuciła sama policja.
Ze swego punktu widzenia, powtórzę. Z ich punktu widzenia budzenie zainteresowania historią Polski, uczenie tej historii młodych, popularyzowanie jej, jest niewskazane, a nawet wręcz groźne.

Polakowi niech wystarczy Gross i szydercze wzmianki „autorytetów”, więcej się własną przeszłością interesować nie powinien. Z takiego zainteresowania wyniknąć może tylko tyle, że jeszcze mu nagle błyśnie w oczach „dawnego przodków jenijuszu świetność” i zamiast pokornie ssać euromądrości transmitowane doń przez salony, zacznie roić o bohaterach, dawnej chwale biało-czerwonych sztandarów − a to już prosta droga do faszyzmu. Skutki − wiadome. „Wzbiera brunatna fala”, „osiem tysięcy nazistów przemaszerowało przez Warszawę”, „w ostatnich latach naziści dopuścili się w Polsce kilkudziesięciu morderstw”. Wprawdzie w kilkudziesięciotysięcznym Marszu nie udało się czujnym tropicielom faszyzmu dostrzec ani jednego, ani nawet pół „naziola”, ale udało się obietnicą „ustawki” z Niemcami ściągnąć trochę agresywnych kibiców, no i byli też rekonstruktorzy, których od dawna już „Wyborcza” tępi za „urządzanie strzelanin na ulicach polskich miast”. Dla osobników pokroju Beylina, Blumsztajna czy Domosławskiego to zupełnie wystarcza, by uznali rozkręcenie histerii przeciwko tradycji Dmowskiego i całemu w ogóle Świętu Niepodległości za całkowicie uzasadnione.

Wieczorem tego samego dnia zaproszono mnie do dyskusji po zamkniętym (innych urządzać autorom nie wolno) pokazie filmu „Historia III RP”, przygotowanego niegdyś dla TVP „Historia” i od lat trzymanego przez telewizję pod kluczem. Usiłowałem znaleźć w tym filmie cokolwiek, co można by zakwestionować. Ale cały problem twórców tego „półkownika” − jednego z bardzo wielu w III RP − polega na tym właśnie, że zrobili film z obrazów, relacji i wydarzeń powszechnie znanych, tylko nigdy nie układanych w jeden, logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Proste opowiedzenie ich w takiej kolejności, w jakiej miały miejsce, czyni całą naszą historię najnowszą całkowicie niecenzuralną, nie przystającą do oficjalnej narracji. Więc działa mechanizm jak z Zyzakiem, Cenckiewiczem czy Gontarczykiem − nie można zaprzeczyć, to trzeba zakazać.

W III RP historia funkcjonuje tak, jak ją kiedyś prezentowano maluczkim na odpustach − w postaci serii oderwanych obrazków, ustawianych pod czujnym okiem narratora opowiadającego na wszelki wypadek widzom, co właśnie widzą. Oto, szanowna publiczności, obrazek: dzielna tramwajarka zatrzymuje tramwaj. To nowy obrazek, którym zastąpiliśmy poprzedni, „dzielny elektryk skacze przez płot”, z powodu że płot gdzieś nam zginął i nie można go znaleźć, ale najważniejsze w tym obrazku jest, że zarówno elektryk, jak i tramwajarka, są dziś po słusznej stronie, po stronie władzy, i poglądów „normalnych, europejskich”. Poproszę teraz na scenę uczestników kolejnego obrazka: „światłe elity z obu stron historycznego podziału porozumiewają się w sprawie reform i włączenia Polski do Europy”…

Jakoś tak uświadomiłem sobie, że nie napisałem dotąd o książce Bohdana Urbankowskiego „Czerwona Msza”. Jest to jedno z najważniejszych źródeł, potrzebnych do zrozumienia naszej obecnej sytuacji − historyczny esej daleko wykraczający poza insynuowane mu „lustrowanie”, co jaki lizus napisał za Stalina na jego cześć. Urbankowski opowiada o procesie tworzenia w podbitym kraju przez okupanta nowej, kolaboranckiej elity, i o zastępowaniu nią eksterminowanych równolegle resztek warstwy przywódczej z czasów suwerenności.

Taka kolaborancka − niektórzy piszą mądrze „kompradorska” − elita jest zawsze zasadniczym problemem społeczeństw postkolonialnych, do jakich niewątpliwie się po półwieczu PRL zaliczamy. Ci, którzy są − że znowu się posłużę frazą Mickiewicza − „na narodu wierzchu” nie są wcale „na narodu czele”. Bardziej czują się związani z metropolią, niż z własnym ludem, od którego oddziela ich wzajemna niechęć, płynąca zarazem z kompleksu wyższości i lęku. Nie są w stanie tworzyć dla „tubylców” wizji, planów, strategii, poza jedną − mają przestać być sobą, wypluć z siebie swe tubylcze tradycje, stać się na podobieństwo kolonizatorów, których tutejszymi przedstawicielami, swoistym pasem transmisyjnym cywilizacji, jest właśnie owa postkolonialna elita.

W „Michnikowszczyznie” próbowałem opisać dalszy los tej formacji, którą zainstalował tu generał Sierow − proces przekształcenia postkolonialnej elity peerelowskiej w elitę III RP, na zasadzie „amnezja i zachowanie wpływów oraz szacunku za posłuszeństwo nowym prorokom, nowej idei i nowej metropolii”. Nikczemny przyjaciel Czesława Miłosza chwalił mu się w znanym liście, że „sowieckimi kolbami wybijemy Polakom z głów alienację”. Jego duchowi potomkowie też nie są w stanie sformułować programu, który miałby być wykonany inaczej, niż przez siłę zewnętrzną. Unijnym nakazem, eurodyrektywą, tresurą zachodnich mediów, zarządzeniem Komisji Europejskiej lub europarlamentu − w ostateczności, jeśli trzeba, pałkami niemieckich „antyfaszystów”. Zamiast budzących do wczoraj pogardliwy uśmieszek elit, a od wczoraj ich otwartą agresję, tubylczych tam-tamów na cześć Boga, Honoru i Ojczyzny − przyszłe roztopienie się w europejskiej rodzinie. Zamiast biało-czerwonej patriotycznej cepelii − ogólnikowa „kolorowość” pod tęczowym sztandarem. Zamiast cierpień dusznych, „mrocznych wyziewów mesjanizmu” i „demona polskiego patriotyzmu” − radosna obfitość kolorowych towarów w supermarkecie i beztroskie zawierzenie swych losów silniejszym, tworzącym „główny nurt europejskiej polityki”. Nie wszystkim ta oferta odpowiada, nie wszyscy uważają, że warta micha obroży? Spokojnie, w razie czego odwołamy się do naszych przyjaciół z Europy, a oni już pogodzą tubylczy motłoch z dziejową koniecznością.

Wobec tak światle się rysującej przyszłości, po co tubylcom uczyć się własnej historii, już unieważnionej? Po co urządzać „strzelaninę na ulicach miast” i parady w historycznych mundurach, zamiast paradować w różowych perukach i z kolorowymi piórami w tyłkach? Trzeba ten cały historyczny balast po apuchtinowsku obciąć (wystarczy, żeby tubylcy znali Grossa) plasterek po plasterku, zaczynając od Dmowskiego i jego tradycji „polskiego faszyzmu”, a potem stopniowo obrzydzając i delegalizując kolejne przejawy polskiej zaściankowości i ciemnogrodu.

Tylko, sądząc po frekwencji i na Marszu, i na Targach, jakoś słabo się udaje. Może dlatego, że metropolia przędzie coraz cieniej i jakby mniej imponuje, niż jeszcze kilka lat temu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz