Będąc na lotnisku
w sklepie WH Smith kupiłem widoczną na obrazku książkę. Świetna na długi lot. Szybko się czyta. Autorka
nie nudzi.
Książka opisuje wszystkie najważniejsze odkrycia archeologiczne na Wyspach Brytyjskich od paleolitu po epokę żelaza. Jak ktoś się interesuje tematem to nic nowego tu nie znajdzie ale to dobre przypomnienie.
I wszystko byłoby
super. Wszyscy bylibyśmy szczęśliwi gdyby nie dwa fragmenty. W pierwszym autorka opisuje jednego z dziewiętnastowiecznych
ojców brytyjskiej archeologii. Choć przyznaje mu pewne zasługi skupia się głównie na jego krytyce. Chodzi o to, że Pan
był purytaninem i swoją pracę na siłę próbował połączyć z biblią. Wszelkie odkrycia
musiały się zgadzać z chronologią biblijną. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć,
że się nie zgadzają. Gdyby autorka książki poprzestała tylko na tym to ok. Nie
ma problemu. Tłumaczymy czytelnikowi, że wielu pionierów choć miało zasługi to jednocześnie
bywało całkowicie na bakier z metodologią i dziś ich prace są niewiele warte. Autorka
idzie jednak krok dalej. Daje nam przydługi wykład w którym dowiadujemy się o
tym, że ona w sumie jest lepsza od tego pana bo jest niewierząca. Można odnieść
wrażenie, że człowiek współczesny taki właśnie powinien być. Po pierwsze nic to
nie wnosi do treści książki. Po drugie jakieś prywatne wywody w
popularnonaukowej pracy trącą….amatorszczyzną. Świetnie wytłumaczyła Pani
czytelnikom na czym polegał błąd jednego z pierwszych archeologów ale co nam po
tym, że podaje nam Pani autorka swoje zapatrywania na religię i dlaczego one
miałby być lepsze?
Fragment drugi.
Wiele razy
słyszałem, że gdy archeolog odnajdzie szkielet to może on być albo męski albo
żeński i zabawa w sto pięćdziesiąt płci się kończy.
Okazuje się, że
Pani autorka nie do końca się z tym zgodzi. Opisując jedno z odkryć ubolewa nad
tym, że szkielety określamy jako męskie albo żeńskie. Jej zdaniem to źle no bo
przecież nie wiemy jak dana osoba się identyfikowała. Przecież ten kogo
nazywamy mężczyzną mógł uważać się za czajnik lub konia wyścigowego. I tak mamy
kolejne kilka stron wywodu na ten temat.
Powyższa książka
nie jest jakimś wyjątkiem a raczej czym co staje się normą. Książki na zachodzie
pod względem indoktrynacji zaczynają coraz bardziej przypominać te wydawane
kiedyś w ZSRR i jego satelitach.
Będąc na studiach
czytaliśmy fragmenty prac pani profesor Julii Zabłockiej, która jako
zadeklarowana komunistka wszędzie tropiła spiski klasowe. Marksistów widziała
już wśród starożytnych Sumerów itp.
Dziś na zachodzie
jest bardzo podobnie. Z tą różnicą, że walka klas została zastąpiona tęczową ideologią.